Polish English French German Hebrew Italian Japanese Portuguese Russian Spanish

„Czy sowa w nocy darła pysk?”. Osobliwe metody oglądacza zwłok. Historyczne śledztwo Michała Kobieli

20. 11. 01
Wpis dodał: Jerzy Zużałek(danielek2002)
Odsłony: 2517
Do znaków przepowiadających śmierć zaliczano wycie psa oraz niewytłumaczalne zdarzenia, takie jak pianie kury czy spadnięcie obrazu ze ściany. Ażeby uszanować powagę chwili spowodowanej zgonem, zatrzymywano zegary, zasłaniano lustra i okna, palono gromnicę. Sam zgon na wsi bez lekarza stwierdzał specjalnie do tego powołany oglądacz zwłok, stosujący iście niekonwencjonalne metody.
30 listopada 1933 roku weszło w życie rozporządzenie ministra opieki społecznej, stanowiące o tym, że lekarze muszą stwierdzić zgon i jego przyczynę tylko w miejscowościach, w których mieszkają i w promieniu czterech kilometrów od nich. W pozostałych przypadkach zgon musiał stwierdzić oglądacz zwłok na miejscu, w którym znajdowały się zwłoki, nie później niż dwanaście godzin po otrzymaniu wezwania. Była to osoba powołana i upoważniona przez gminę do stwierdzania przyczyn zgonu. – W latach 1933-1962 funkcja ta była umocowana prawnie. Oglądacz po zasięgnięciu niezbędnych informacji od świadków i obejrzeniu nieboszczyka wypisywał kartę oględzin zwłok. Była to bardzo ważna osoba we wsi, posiadająca świadectwo wydane przez władzę administracji ogólnej, składająca ślubowanie tej władzy. Funkcję tę pełnił jeden z mieszkańców, często kościelny bądź osoba ze służby przykościelnej, która najczęściej w ogóle nie znała się na medycynie. Dlatego też metody stwierdzania zgonu były nader ciekawe – opowiada Michał Kobiela, miłośnik lokalnej historii z Kaniowa.
Oglądacz używał między innymi lusterka do sprawdzenia czy ktoś uznany za zmarłego przypadkiem jeszcze nie oddycha. Używał też dotyku, ale i niekonwencjonalnych metod. – Posługiwano się naczyniem z wodą, ustawianym na klatce piersiowej oglądanego. Po ruchu wody określano czy zmarł, czy to jedynie śmierć pozorna. Przyczynę śmierci często podawano… z głowy. Do dyspozycji oglądacz miał m.in. ocet i chrzan, by podawać je osobom przywracanym do życia. Często podpierał się gusłami. Oglądacz wypytywał domowników: „Czy krety koło chałpy ryły?”, „Czy psy szczekały?”, „Czy sowa w nocy darła pysk”?. Młoduchnę wypytywał czy jest w stanie błogosławionym – gdy odpowiedziała „tak”, mówił: „to dobrze, bo jedna duszeczka do nieba, a druga zostanie w chałpie!”. Ostrzegał także, by „zamknąć drzwi do domu, by śmierć nie wróciła” – opisuje Michał Kobiela, który przeprowadził kolejne niezwykłe historyczne śledztwo. Jak opowiada, wezwany przez domowników oglądacz wręczał karteczkę lub ustnie stwierdzał śmierć i na tej podstawie mógł odbyć się pogrzeb.
Zmarłego chowano na trzeci dzień, gdyż wierzono, że może się jeszcze obudzić albo Pan Bóg ześle go z powrotem na Ziemię. Do domu okrytego żałobą przez trzy dni schodzili się krewni i sąsiedzi, którzy odmawiali różaniec za duszę zmarłego i śpiewali. W tym ostatnim pomagał im wiejski „śpiewok”, który uczestniczył także w kondukcie pogrzebowym. W Kaniowie trudnił się tym Jan Olek, w sąsiedniej Bestwinie Józef Strempel z „Kaczoka”, a w Janowicach Antoni Zieleźnik. Ta funkcja była dla nich zaszczytem, a podziękowaniem „Bóg zapłać”.
Bardzo stary zwyczaj chowania zmarłego jest tylko przekazywany przez ludzi starszych, którzy przypominają sobie, jak chowano ich babkę czy dziadka. W długiej lnianej białej koszuli z siedmiołokciowej tkaniny. Koszulę tę nazywano śmiertelnicą. Rękawy i dół śmiertelnicy były powycinane w ząbki. Zmarłego chowano boso. Na głowę kobiecie zakładano chustkę. Jeżeli miała jeszcze welon lub szal od ślubu, zakładano jej na ramię ten welon lub szal nazywany oktuszką. Pożegnanie zmarłego z domem to trzykrotne uderzenie trumną o próg i mówienie „Zostańcie z Bogiem”. Trumnę ze zmarłym nieśli mężczyźni na ramionach. Jeżeli było dalej do kościoła, to wkładali ją na wóz lub sanie zimą.
Michał Kobiela przeprowadził wywiad z córką kaniowskiego oglądacza i uchronił od zapomnienia jego losy. – W naszej miejscowości oglądaczem zwłok był Jan Olejak, syn Franciszka i Anny Kraus, urodzony 23 czerwca 1883 roku w Kaniowie Starym (nr domu 77, Miasteczko). Naukę pobierał w przysiółku Potoczny u nauczyciela Antoniego Wieczorka. W marcu 1908 roku udał się do Lwowa z ówczesnym wójtem Kaniowa Starego Ignacym Janeczko i Janem Jaszkiem. CK Namiestnictwo zarejestrowało Towarzystwo Ochotniczej Straży Ogniowej w Kaniowie Starym. W pierwszym zarządzie wybranym 10 maja 1908 roku Jan pełnił funkcję kasjera. Pracował też w Kopalni Węgla Kamiennego „Silesia” w kąpielu (łaźni) przez trzy dni w tygodniu. Powadził również gospodarstwo rolne – ustalił mieszkaniec Kaniowa. Jan Olejak poślubił Mariannę Korczyk, urodzoną 16 września 1889 roku. Ich dzieci: Antoni – zmarł przy porodzie 22.12.1908 r., Teofil – zmarł w czasie chrztu w 1910 r., Stefan – ur. 15.7.1917 r., więzień Auschwitz i Gross-Rosen (od maja 1944 r.), zginął podczas marszu ewakuacyjnego w 1945 r., Władysław – 18.11.1909-22.1.1993, Augustyn – 1914-1983, Maria (Adamus) – 25.2.1912-9.11.1997, Franciszka (Kubik) – 9.8.1923, Helena (Jonkisz) – 9.8.1923-1.6.2014.
Jan Olejak pełnił również funkcję listonosza. Po listy i paczki pokonywał pieszo trasę do poczty głównej w Dziedzicach. W drodze powrotnej korespondencję zostawiał w Ochmanowcu i Podedworze. W przysiółku Miasteczko i w przysiółku Nad Wisłą często korespondencję pomagały mu roznosić córki – Franciszka i Helena. Franciszka Kubik mówi o ojcu: – Był wygadany, udzielał się społecznie, pracując jako oglądacz „podnosił oko zmarłego do góry”. Częstowany wódką przez kaniowian, w kapeluszu, z laską na ręku – prawdziwy urzędnik. W naszym kościółku jego miejscem była „biała ławka”, tuż przed balaskami. Siadali tam inni zacni kaniowianie, m.in. Józef Mamica, Franciszek Adamski czy Genowefa Gruszka.
Franciszka Kubik zapamiętała również, gdy po wyjściu z kościoła kaniowianka podeszła do taty mówiąc: „Łolejoku, przyjdźcie mi wypisać kartkę!”. Ojciec odparł: „nie Łolejok, tylko pan Olejak”. Z kolei w pamięci Anny Kołodziejczyk zachował się epizod z lat młodzieńczych. Spacerując z rówieśniczkami obok dzisiejszego parku przy Grobli Borowej, przechodziła przez mostek na krzypopie (ulica Parkowa). Została wówczas ostrzeżona przez pana Olejaka: „dzieci, nie chodźcie tutaj, bo tu są dzidki czerwone i was porwią!”. – Dzidki to przeróżne stwory cudaczne, które zaludniły rzeki i stawy, krzypopy i moczary – przypomina Michał Kobiela.
W 1948 roku na kaniowskim cmentarzu parafialnym (dzisiejszy sektor B) została przeprowadzona ekshumacja zwłok żołnierzy Armii Czerwonej poległych w czasie wyzwalania Kaniowa. Ich odkopane szczątki zostały przeniesione na Cmentarz Żołnierzy Radzieckich w Bielsku-Białej. W akcji tej uczestniczyli kaniowianie, a wśród nich Jan Olejak, ówczesny grabarz Jan Kaganiec, Jan Walecki (Kingolus) i Józef Furczyk, który wówczas zachorował na tyfus i zmarł. Na bielskim cmentarzu zostało pochowanych 28 oficerów oraz 10 634 podoficerów poległych w walkach z niemieckimi oddziałami na Podbeskidziu i Górnym Śląsku.
Jan Olejak zmarł 11 sierpnia 1966 roku. Spoczywa z żoną Marianną na cmentarzu parafialnym w Kaniowie (sektor H, grób 63).
Oryginał tekstu i zdjęcia: www.beskidzka24.pl >> https://beskidzka24.pl/czy-sowa-w-nocy-darla-pysk-osobliwe-metody-ogladacza-zwlok/
Do góry