Artur Smolski, z którym rozmawialiśmy parę tygodni temu, mówił, że choć mieszka w Olsztynie, to swojego pobytu w Czechowicach-Dziedzicach i Bielsku-Białej nigdy nie zapomni. Wspomnienia z 26 czerwca 1971 roku, gdy doszło do tragicznego pożaru rafinerii, zbyt mocno wryły się w jego pamięć. Choć pogodził się z tym, co go spotkało. – Bo wierzę w przeznaczenie. Widocznie tak musiało być. Omal nie zginąłem. Dwie koleżanki, wręcz jeszcze dziewczynki, podeszły do mnie po prądnicę. Zaraz potem zginęły niemal na moich oczach. Sam byłem tak poparzony, że nikt nie wierzył, że przeżyję. Ale miałem końskie zdrowie. Gdy wypisywali mnie ze szpitala, to dano mi 7 tysięcy złotych. To były pieniądze na mój pochówek – opowiadał nam tak niedawno.
Olsztynianin po ciężkiej chorobie został przykuty do wózka inwalidzkiego. Amputowano mu obie nogi powyżej kolan. Niegdyś wszędzie go było pełno – także na morzu i w przestworzach – a nagle został skazany na własne łóżko. – Trwa to od siedmiu lat. Chciałbym jak najczęściej wychodzić z domu, ale nie mogę. Potrzebuję tylko platformy dla inwalidów w moim bloku, ale prezes spółdzielni od tych siedmiu lat mówi tylko „nie” – skarżył się parę tygodni temu.
Arturowi Smolskiemu starał się pomóc pułkownik Antoni Bogdan, starszy brygadier pożarnictwa w stanie spoczynku, który był jego komendantem, gdy wspólnie gasili pożar rafinerii. – Był przykładem przez całe swoje życie – nie tylko jako jeden z bohaterów z Czechowic, ale też doskonały pilot – mówił Antoni Bogdan.
Pomoc dla olsztynianina w naszym regionie organizował Michał Kobiela z Kaniowa, autor książki „Wciąż widzą tamten ogień”, w której znalazły się wspomnienia mieszkańca Olsztyna. – Dane mi go było poznać przed wielu laty, gdy przygotowywałem materiały do wystaw i publikacji. To bohater czystej wody, z prawdziwego zdarzenia! Pamiętnego czerwca 1971 roku wraz z Zakładowym Oddziałem Samoobrony Olsztyńskich Zakładów Opon Samochodowych przebywał na ćwiczeniach w podbielskich Błoniach, skąd został skierowany do akcji w czechowickiej rafinerii. Podczas nocnego wybuchu zbiornika został bardzo ciężko ranny. Jego ciało było poparzone w 30 procentach, ale dzięki troskliwej opiece prof. Franciszka Kokota z Katowic pozostał przy życiu. Dawniej był wysportowanym barczystym mężczyzną. W swoim życiu był pilotem – ukończył szkołę spadochronową w Nowym Targu, szkołę szybowcową w Lęborku, a także posiadał uprawnienia do dalekomorskiego pływania – uczestniczył w wielu rejsach po Bałtyku – wylicza. – W wydawnictwie „Wciąż widzę tamten ogień” napisałem, że życie do tej dramatycznej historii w 1971 roku dopisało dalszy ciąg, bowiem bohaterski strażak sprzed 45 lat jest starszym schorowanym człowiekiem. Wówczas to zorganizowano zbiórkę środków dla pana Artura, który pilnie potrzebował protez obu nóg. Ostatnio były potrzebne środki na dalszą rehabilitację, zgodę i wykonanie platformy do zjazdu wózka z parteru do wejścia. W ostatniej rozmowie telefonicznej z panem Arturem usłyszałem: „Michale, głową muru nie przebijesz, słyszę tylko paragrafy i centymetry… dalej jestem przykuty”. Nie mogłem powstrzymać łez – mówi Michał Kobiela.
„O 19.45 z małej chmurki zagrzmiało i uderzył piorun, po chwili na niebie pojawił się czarny dym. Zawyła syrena, podjechały wozy strażackie i jazda do pożaru. Obok mnie siedzi Jerzy Zygmunt, dowódca sekcji męskiej. Mówi do mnie: „Ale masz szczęście, ledwo zostałeś ochotnikiem, a już bierzesz udział w pożarze” – wspomina Artur Smolski na łamach publikacji Michała Kobieli. „Zajeżdżamy na teren rafinerii. Zapamiętałem dokładnie trasę (i to mi pomogło potem w ucieczce z ognia). Pali się zbiornik, a są cztery, przegrodzone wałami. (…) Znalazłem się pod przeciwnym zbiornikiem, upadłem. Poczułem na plecach krople ropy. Skąd miałem siłę? Szybko pod górę, rów napełniał się ropą, goniła mnie, wyskoczyłem, rzuciłem pas, zerwałem kurtkę, zapamiętałem drogę, którą wjechałem na zakład. Ktoś mi pomógł, znalazłem się przy bramie wjazdowej do zakładu. Stanąłem przy murze, przytuliłem się do niego i szybko odskoczyłem. Całe plecy miałem spalone. Obok stał strażak-porucznik, który miał poparzoną głowę i zapytał: „Co tak skaczesz?”. Ja odwracam się i pytam: „Jak ja wyglądam?”. Ten chwycił mnie, wyciągnął szybko na szosę, krzycząc: „Szybko! Do szpitala!”. Zatrzymała się taksówka, do szpitala jechałem razem z Halinką Szlachtowicz. Ja odchyliłem się na oparciu siedzenia. Pytam się kierowcy, jak wyglądam. Ten odwrócił się, zaniemówił, po czym dodał gazu jak kierowca rajdowy. Jesteśmy na izbie przyjęć. Siedzę na ławce, czekam. Nic nie czuję, a mam 30 procent skóry, całe plecy, ręce, uda spalone, kąpielówki miałem wtopione w pośladkach…
Jeszcze w szpitalu Arturowi Smolskiemu wręczono Złoty Krzyż Zasługi, a już w Olsztynie – Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski.