Polish English French German Hebrew Italian Japanese Portuguese Russian Spanish

O wędrowcach, dziadach i cygańskich taborach. Barwne opowieści z dawnej Bestwiny

21. 03. 06
Wpis dodał: Jerzy Zużałek(danielek2002)
Odsłony: 3436
Dom numer 12 na Podedworze. W latach 20. ubiegłego wieku w Kaniowie dominowało budownictwo drewniane. Dawni domokrążcy przemieszczali się wśród takich budynków starego Kaniowa. Tak jak zniknęli wędrowcy, zniknęły i te budynki… Fot. Zbiory rodziny Romana Tryhubczaka, pierwszego kierownika Szkoły Powszechnej w Kaniowie
Budzące lęk, ale i ciekawość cygańskie tabory, tajemniczy wędrowcy, obwoźni sprzedawcy oraz „dziady”, którymi straszono dzieci. Wszyscy oni budowali niepowtarzalną atmosferę dawnych czasów na terenie dzisiejszej Bestwiny, a pamięć o nich jest ciągle żywa w rodzinnych opowieściach. Miłośnik historii z Kaniowa Michał Kobiela oraz poeta z Rudzicy Juliusz Wątroba zabiorą czytelników „beskidzkiej24” w tę jakże sentymentalną, a przy tym nieco przyprawioną grozą podróż.
Witaj, wędrowcze!

Ta opowieść byłaby niepełna, gdybym nie wspomniał o kolorowych cygańskich taborach przemieszczających się przeważnie od strony Oświęcimia przez naszą wieś, gdzie także przez kilka dni koczowały.

Helena Ochman wspominała, że w latach trzydziestych ubiegłego wieku miejscem przystanku taboru była grobla wzdłuż stawu „Opiekun” (dziś ulica Myśliwska). Ciekawostką były specjalnie tresowane przez Cyganów małe pieski, wykorzystywane do… polowania na jeże, które były wielkim przysmakiem koczujących, uzupełniając ich skromne jadło. W czasie wojny Cyganie mieli przyzwolenie na te „jeżowe polowania” w kaniowskim dworze od zarządcy Jana Hessa.

Miejscami postoju było też stare boisko na Gałuszkowicach, brzegi Białej pod „Żelaznym Mostem” czy Tarlisko. Przy Grobli Borowej kaniowscy gospodarze grzebali padnięte bydło na tzw. świńskim cmentarzu, który Cyganie – jak wieść niosła – penetrowali i odkopywali padniętą zwierzynę, przeznaczając ja do spożycia.

Przyjazdowi Cyganów do wioski towarzyszyło przerażenie i lęk mieszkańców. Kończyło się wietrzenie pierzyn, pościeli, sprzed domów zabierano cenne rzeczy, w myśl hasła rozchodzącego się błyskawicznie pantoflową pocztą: „Wszystko chować!”. Doświadczyłem tego osobiście, gdy będąc sam w domu zostałem odwiedzony przez dwie natarczywe Cyganki, które niepostrzeżenie i sprytnie wyciągnęły z lodówki świeżą kurę przygotowaną na rosół, próbując zbiec. Rzuciłem się za nimi w pościg, ale zrezygnowałem, gdy zaczęły pluć na ukradzioną na moich oczach kurę.

Fotografia z książki „Kalendarium prasowe gminy Bestwina z przełomu XIX i XX wieku”, której autorem jest bielski historyk Jacek Kachel.


W latach 1935-1939 cygański tabor zatrzymywał się na tzw. Kopcu pod Lipką, czyli terenie dzisiejszego boiska LZS Bestwinka. W „Kalendarium Prasowym”, które ostatnio sporządził Jacek Kachel, przytoczono fragment kroniki kryminalnej „Kuriera Lwowskiego” z 1910 roku: „Mieszkańców gminy Dziedzice i Kaniowa nawiedzała od dłuższego czasu banda cyganów, kradnąc, co się dało. Cząstka tej bandy, złożona z dziesięciu głów, przeciągając tymi dniami przez Kaniów, skradła wiele drobiu, kradzież spostrzegł Jan Kozieł i rzucił się w pościg za cyganami aż do Żebracza, gdzie im drób odebrał. Podczas walki, która przytem nastąpiła, rzucił się cygan Jan Buriański na Kozieła z wyciągniętym nożem, zaś Marek Buriański strzelił do niego z rewolweru, raniąc go ciężko w lewą łopatkę. Żandarmerji udało się całą bandę, prócz Marka Buriańskiego, aresztować i oddać do sądu”.

W pamięci starszych mieszkańców Kaniowa zapisały się też wyraziście postacie włóczących się dziadów. I tak, na przykład, dziad dankowski nawet w największy upał chodził odziany w kożuch przewiązany paskiem. Na pytanie mieszkanek: „dlaczego chodzisz w kożuchu?”, odpowiadał: „aby mnie, paniczki, słońce nie przegrzało!”. Inny dziad, Patala, chodził w granatowym ubraniu, a kolejny dziad dankowski z jutowym workiem, do którego zbierał ziemniaki.

Mieszkańcy pamiętają Rózię Felisiankę i Szwedzionkę, podpierającą się kijem. W Kaniowie ludzi biednych nigdy nie odrzucano, istniał nawet zwyczaj proszenia ich za chrzestnych – przynosiło to bowiem szczęście. Taka była moda na żebraków, ale miało to dobrze wróżyć.

Inną grupą wędrowców odwiedzających wieś byli obnośni sprzedawcy, którzy nosili ze sobą „ruchome sklepy”. W skrzynce dźwiganej na plecach były wędzone śledzie, zaś inni w ofercie mieli nici, igły i naparstki niezbędne gospodyniom.

Fot. Zbiory Michała Kobieli

Zapamiętana została Pytlino z Lasu (spod Żywca) – nosiła na plecach wór z rogolkami, warzechami, „koniczki”, „klaskacze”, grabie oraz maśniczki. Pierwszy przystanek w Kaniowie miała u rodziny Szwedów, po noclegu dalej wędrowała do ościennych miejscowości. A Żydzi handlowali nawet maszynami do szycia znanej firmy „Singer”.

We wspomnieniach pozostał też Józef Jonkisz, znany jako „Deżok” lub „Druciarz”, który chodził z podręcznym warsztatem od domu do domu, nitując dziurawe garnki. Wymieniał w nich nawet całe dna. Nosił „śmierdzące mazidło”, czyli klej z żytniej mąki, którym kleił, a potem drutował popękane gliniane „bącloki”. Zajmował się także ostrzeniem noży. W tym dziwnym handlu miały też udział „paskarki” – kobiety, które roznosiły materiały na suknie i spódnice – chyba nielegalnie (w latach powojennych 1946-47), gdy niedobór towarów był wielki…

Jeszcze jedną, niezwykle barwną postacią był Francik (Franciszek Ziobro), o którym niżej opowie znany poeta i prozaik z Rudzicy Juliusz Wątroba.

Gdy patrzę wstecz, to brakuje mi też wracającego wieczorem do domu na rowerze, obładowanego łopatami i narzędziami melioracyjnymi Poldka Adamusa, który tak pięknie grał na organkach. Ale przecież był nie tylko muzykiem. Stał się sensacją na skalę całego kraju, gdy w 1932 roku rowerem wybrał się z Kaniowa do… Krakowa. Tam, startując w kajakarskich mistrzostwach Polski (jedynki), zdobył brązowy medal. A organki renomowanej firmy Hohnera, podarowane mu przez córkę Krystynę, spoczywają wraz z nim na kaniowskim cmentarzu.

Widzę też oczami wspomnień połów ryb w rowie obok rodzinnego domu (karpi, linów, płoci) do koszy wiklinowych. Dzisiaj to przy ulicy Dankowickiej „krzypopy” już nie ma, są za to przysypane rury.

A gdzie się podziały te ogniska w Zielone Świątki na „krzyżówce” obok sklepu (ul. Dankowicka), organizowane przez mojego wuja Stefana Zbyla, do których przygotowania trwały kilka dni, bo to i gałęzi, i drzewa trzeba było nawieźć?

Dziś brakuje mi też fantastycznej scenerii i baśniowego klimatu z barwnych opowieści mojego dziadka Karola pochodzącego z Zabrzega na Śląsku Cieszyńskim. Tak jak w literackiej prozie Gustawa Morcinka, występowały w nich dziwne stwory, które za siedzibę obrały sobie Ziemię Cieszyńską i najbliższe okolice. Pełno w nich utopców, fajermonów, straszydeł, bied, strzygoni, podciepów i beboków, o meluzynach i połednicach nie wspominając. Były straszne i robiły ludziom na paskudę, ale gdzie im tam do współczesnych trąb powietrznych i śmiercionośnych wirusów. W mojej, podsycanej baśniami dziadka Karola, wyobraźni nie było wówczas miejsca na jakże realne dziś zagrożenie. I dziś tamte straszne „straszydła” pozostają pełnym melancholii wspomnieniem, bo były całkiem swojskie i groziły mi tylko w dziecięcej wyobraźni.

MICHAŁ KOBIELA

Fot. Zbiory rodziny Romana Tryhubczaka

Francik

Pojawił się nie wiedzieć kiedy i skąd – nie wiadomo też czemu akurat upodobał sobie naszą okolicę. Może przypominała mu rodzinne strony, gdzie go miejscowi nie chcieli? Ale czemu mieliby go nie chcieć? Że porzucił rodzinne gniazdo i z przetrąconymi skrzydłami poszukiwał rozpaczliwie innego? Może zakochał się nieszczęśliwie i każde źdźbło trawy raniło mu serce, każdy – nawet niewidoczny kamień uwierał w stopy i nawet chmury na błękicie nieba układały się w obraz tej, która nim wzgardziła? A może wtedy dopiero, gdy kopnął go niepatrzenie w głowę koń pomieszały mu się i poplątały kierunki tak, że nawet niezbyt uważny jego anioł stróż nie mógł mu wskazać właściwej ścieżki do domu? A może nie miał domu stąd ta tułaczka zakończona w naszej okolicy? Któż to może wiedzieć?

Ale wiemy na pewno, że tu był – nasz swojski Francik, którego bały się dzieci, bo taki obcy, wysoki, pokraczny, w długim płaszczu – wytykany palcami przez dorosłych, wdzięczny obiekt, którym można było straszyć niegrzeczne i rozbrykane dzieci, a nawet i te które nie chciały jeść: „Przyjdzie dziad i was weźmie! Bydziecie z nim chodzić po żebraniu!”. I niesforne dzieci na chwilę się poprawiały, a wystraszonym niejadkom wracał apetyt. Ale też same dzieciaki zaczepiały i śmiały się z odmieńca tak, że Francik się denerwował, czerwieniał na twarzy, spluwał nerwowo dookoła, daremnie próbując odpędzić hałaśliwe i złośliwe pędraki. Bo też Francik nie zawsze mówił do rzeczy, a zwykle bez składu i ładu, i to w dodatku jeszcze po czesku, co było niezbitym dowodem, że przywędrował do nas z południa.

Fot. Jan Janota

Był podobno wykształconym, inteligentnym człowiekiem, ale po tym nieszczęśliwym wypadku z koniem stracił zdrowie, a i znaczną część rozumu. O wypadku świadczyła dziura w czole po końskim kopycie, a o braku rozumu jego tułaczka od świtu do wieczora, od domu do domu… Przez cały rok. Ale się nie naprzykrzał – chodził tylko do tych domów, gdzie życzliwi ludzie go przyjęli, nakarmili z blaszanej miski, a na drogę dali skibkę chleba ze smalcem owiniętą w gazetę. Pomieszkiwał, na przykład, u rodziny Grygierców na Grobli Borowej, Kósków, Kuczmarzów, Dudziadków, Janeczków i Kobielów w Ochmanowcu, gdzie raczyli go jajecznicą na śniadanie, czy chlebem z mlekiem na kolację. I dbał o swój wygląd, myjąc się starannie i modląc długo przed snem – wdzięczny dobrym ludziom za gościnę. Miał świadomość i czuł się zażenowany, że musi żebrać, ale taki już mu był pisany los: „Chladno, chladno – hladu ja nie mam, ale bym coś zjadł…” – zacierając ręce, odpowiadał taktownie dobrym ludziom, gdy proponowali mu posiłek. „Tu są dobrzy ludzie, gazdowie mają ładną swojanę…” – dodawał. Miał też świadomość własnej ułomności, nieporadności, z której się tłumaczył: „Kobyla mje takla w głowe i rozumu mi się ukidło”. I tak było w istocie, bo nawet znany i szanowany dr Maga, który go zbadał, stwierdził niepamięć, amnezję.

Stał się częścią pejzażu, jak stare drzewa, czy wędrowne ptaki, z którymi rozmawiał, w sobie tylko znanym języku, jak sam św. Franciszek z Asyżu, zapatrzony w nasze pejzaże. Tak że stał się i nasz, i przynależny do gminy Bestwina, co poświadczało świadectwo tożsamości (swojszczyzny) wystawione przez władze gminne, które przejęły się losem nieszczęsnego tułacza i chciały mu załatwić miejsce w Domu Opieki Społecznej w Cieszynie, by godnie mógł dożyć swoich dni. Tedy gminna delegacja ze Stanisławem Metryką (sekretarzem Urzędu Gminy) i z Ignacym Kolasą (naczelnikiem poczty w Bestwinie) udali się z Francikiem pociągiem do Cieszyna, ale w trakcie załatwiania formalności Francik nagle znikł i odnalazł się w… Kaniowie! Widać uznał, że to jego jedyne miejsce pod słońcem, gdzie mógł przebywać…

Fot. Jan Janota

Podobno był kawalerzystą, podobno z zacnej rodziny… Ale któż to mógł wiedzieć… I tak nagle jak się pojawił na kaniowskich drogach, bezdrożach, polach i domach, które przygarniały tułacza, tak nagle zniknął – bez pożegnania, bez adresu mogiły… Został tylko w pamięci nasz dziad Francik, dla którego nasza ziemia stała się przedsionkiem raju, do którego musiał się dostać po tułaczym i żebraczym żywocie…

JULIUSZ WĄTROBA

Oprac.:

Do góry