Polish English French German Hebrew Italian Japanese Portuguese Russian Spanish

Trzynastego grudnia 1981… wspomina Anatol Faruga

14. 12. 14
Wpis dodał: Jerzy Zużałek(danielek2002)
Odsłony: 3860

Od wielu lat 2 listopada, w Dzień Zaduszny, odwiedzam mogiły myśliwych, którzy już odeszli i polują ze św. Hubertem. Zapalając znicz, przywołuję wspomnienia wspólnie spędzonych chwil na łowach. Były zarówno sukcesy, jak i porażki, ale zawsze doświadczenia te zapadały mi głęboko w pamięć. W tym roku 3 listopada, w święto myśliwych, po raz pierwszy, odkąd poluję, nie wybrałem się do łowiska. Zamiast tego poszedłem na cmentarz, by ponownie przeżyć z kolegami łowiecką przygodę.
13 grudnia 1981 r. Wyjątkowo mroźna zima. Ze względu na bardzo dobry stan zajęcy już latem zapadła decyzja o ich odłowie. Rok wcześniej robiliśmy to na „tłustej” stronie w Bestwinie, teraz szaraki mają zostać wyłapane na „chudej” stronie. Te określenia kompleksów pól i osiedli leżących na dwóch brzegach rzeki Łękawki pochodzą z czasów uwalniania się chłopów z pańszczyzny  na „tłustej” stronie mieszkali bogatsi, a na „chudej” żyło więcej wyrobników i mniejszych gospodarzy. Dziś tych różnic nie widać, a zającom jest to obojętne. W listopadzie na zebraniu koła ustaliliśmy, kto, za co odpowiada. Ma zostać zagwarantowany ciepły posiłek, zorganizowana naganka, wyznaczeni myśliwi znający teren do rozprowadzania sieci, kierowania naganką oraz łapania zajęcy i wyjmowania ich z sieci. Podpisaliśmy też umowę z „Lasem” w Harbutowicach.
Panowała jeszcze ciemność, kiedy ruszyliśmy z sieciami w pole. Wszak grudniowy dzień szybko się kończy. Przed wyjściem z domu nikt nie słuchał radia ani nie oglądał telewizji. Nikt nie był świadom wydarzeń, które rozgrywały się w ową niedzielę w całym kraju. Prezes Franek Zużałek i łowczy Józef Faruga rozdzielili całość odłowów między młodszych członków koła. Za wszystko odpowiadał opiekun terenu Antoś Kubiczek. Jedno skrzydło sieci prowadził Staszek Wilczek, drugie - Staszek Ślosarczyk. Furmanka do podwożenia sieci, kosturów i skrzynek była w gestii Adamaszka „Putka”. Ja przewodziłem nagance. Razem ze mną szli: Jasiu Brańka, Zygmunt Rezik, Władek Czana, Staszek Owczarz, Staszek Kosmaty i Franek Czapnik. Jako „łapacze” wystąpili zaś: Zygmunt Olek, Franek Kóska, Dolek Iwanicki i Olek Walerek. Na czas nie dojechał jedynie Gienio Mynarski. Był odpowiedzialny za wyżywienie, bo jako kierownik schroniska na Równicy w Ustroniu dysponował kuchnią polową. W przerwie, ok. godz. 12, przewidziano bigos i gorącą herbatę.
Początek odłowów przebiegał bez problemu: do przerwy mieliśmy 20 szaraków, które kompletowaliśmy po dwie samice i jednym samcu. Posiłek jedliśmy w szczerym polu. Gienio gazikiem dociągnął kuchnię polową i opowiedział nam o swojej dziwnej podróży. Kilkakrotnie spotykał, bowiem posterunki milicji i wojska. Dziwił się, co to znaczy. Nie zatrzymywano go chyba tylko, dlatego, że uznano go za obsługę wojska.
Krótki grudniowy dzień dobiegał końca. Już w ciemnościach dopakowywaliśmy kostury, sieci i skrzynki, w których 33 zające miały zostać przetransportowane za granicę. Nastąpiło podpisanie protokołów i ekipa z Harbutowic wyjechała. My, zmęczeni, rozeszliśmy się do domów. Wszyscy mieszkaliśmy na terenie obwodu. Niestety na każdego z nas czekała niemiła niespodzianka. Zamiast odpoczywać, słuchaliśmy komunikatów. Stan wojenny... Broń i amunicję należy niezwłocznie oddać na komisariat milicji...
Cóż było robić? Spakowałem merkla „szesnastkę” do futerału, a część amunicji – do pudełka. Resztę naboi (teraz mogę się przyznać) ukryłem w ulu z pszczołami. Jak się później okazało, amunicji nie zabierano. Podjechałem pod dom mojego ojca, Józefa. Nic nie wiedział o stanie wojennym. Przeklinając, że przeżył jedną wojnę i wywózkę do Niemiec, zbierał się ze złością. Po godzinie ruszyliśmy maluchem na komisariat w Czechowicach. Już na parkingu podszedł do nas młody, uzbrojony milicjant. Z jego ust padały kolejne pytania: „kto?”, „po co?”, „z czym?”.
Wreszcie wziął nas do dyżurki. Tam dopiero panował rozgardiasz! Milicjanci dziwnie się zachowywali, byli jacyś nerwowi i nieprzystępni. Po wypełnieniu formularzy oraz sprawdzeniu broni prowadzono nas pojedynczo na strych, który pełnił funkcję magazynu-zbrojowni. Zarówno za mną, jak i za ojcem szedł milicjant z bronią w ręku. Na strychu wskazali nam stertę futerałów i tam kazali położyć strzelby. Przypominało to siano w stodole. Wracając do domu, zastanawialiśmy się, czy nasze zajączki wyjadą z kraju. Do dziś nie wiem, co się z nimi stało.
Po miesiącu rozpoczęło się zwracanie broni myśliwym. Podobno decyzja władz wynikała z tego, że w naszym kraju brakowało dewiz, a ich niedostatek mógł zostać uzupełniony dzięki sprzedaży dziczyzny.
Wydawanie broni przebiegało w podobny sposób, co jej konfiskowanie. Uzbrojony milicjant zaprowadził mnie na strych i tam rozpoczęło się szukanie mojego merkla. Gdy wyjąłem go z futerału, okazało się, że lufy ma czerwone od rdzy. Spowodował to dziurawy dach oraz zalegający na nim śnieg, który topił się i zalewał zdeponowaną broń. Nie dyskutowałem na ten temat z milicjantem. Podpisałem protokół i cieszyłem się, że odzyskałem swoją śrutówkę.
Gdy broń była już w domu, to i wyjścia do lasu oraz paśników stały się weselsze. W tym czasie na terenie przydzielonym mi do opieki stacjonowała jednostka wojsk radzieckich, która co parę lat przyjeżdżała z Legnicy. Dobrą stronę ich obecności stanowiła możliwość kupna benzyny, pierścionków oraz obrączek. O złych aspektach nie piszę, bo i po co. Wszyscy to wiedzą.
Pewnego mroźnego dnia uzupełniałem siano w paśnikach. Drogę powrotną wybrałem tak, by przejść obok rozbitych namiotów radzieckich żołnierzy. Po rozładowaniu broni brnąłem w kopnym śniegu. Kierowałem się w stronę wartownika. Ten, gdy mnie zobaczył, szybko podszedł do namiotu, po czym wrócił na środek drogi. Zbliżałem się powoli, a w tym czasie z namiotu wyłonił się dowódca. Nastąpiła wzajemna obserwacja i pozdrowienia. W jego oczach pojawiła się jednak niepewność. Wartownik zaszedł mnie od tyłu. Powiedziałem, że jestem „ochotnik” i zdjąłem z ramienia merkla. Wartownik nieznacznie przesunął lufę „kałacha”. Złamałem broń i pokazałem, że nie jest nabita. Zobaczyłem, że obaj z ulgą odetchnęli. Napięcie zniknęło. Po chwili okazało się, że dowódca też był myśliwym. Na dowód wyciągnął z kieszeni amunicję do „dwunastki”.
Po kilku miesiącach radziecka jednostka wróciła do Legnicy. Przez jakiś czas znajdowałem jeszcze w lesie wnyki zrobione ze stalowych odciągów masztów i anten.
Wydarzenia z 13 grudnia 1981 r. z upływem lat pomału odchodzą w zapomnienie, zacierają się w pamięci, wydają się mało znaczące, a dla młodych nawet niekiedy śmieszne. Pisząc o swoich doświadczeniach, chcę im uświadomić tragedię stanu wojennego, a przede wszystkim upamiętnić myśliwych uczestniczących w tej dziejowej zawierusze. Swoje wspomnienie dedykuję tym, którzy odeszli do św. Huberta.

Tekst pochodzi z miesięcznika Brać Łowiecka.

Do góry