Polish English French German Hebrew Italian Japanese Portuguese Russian Spanish

Bestwińskie krajobrazy piórem Anatola Farugi

13. 03. 07
Wpis dodał: Jerzy Zużałek(danielek2002)
Odsłony: 4550

W miesięczniku myśliwych i sympatyków łowiectwa, "Brać Łowiecka", ukazał się tekst Pana Anatola Farugi "Bestwińskie krajobrazy". Oto on:
Coraz trudniej wyjść na ambonę. Bolą nogi i serce już nie to, co dawniej.
Samo dojście od głównej drogi to już dla mnie wysiłek. Kiedy zadyszany siadam na dosyć kruchej ławeczce w Zbyszkowej ambonie, po uregulowaniu oddechu, na gwoździu wieszam lornetkę, w kącie opieram broń i ciekawie rozglądam się dookoła. Przede mną z prawej duża uprawa kukurydzy, z lewej kończący kwitnienie złoty łan rzepaku. Za mną pas podkępia- obrośnięta drzewami, dzikim bzem i jeżynami skarpa ciągnąca się kilka kilometrów wzdłuż stawów rybnych. Między gałęziami widać tafle wody. Zachodni wiatr lekko marszczy gładką powierzchnię. Wiatr dla mnie dobry- o ile spodziewany koziołek wyjdzie z podkępia.
Według Zbyszka, który lubi czasem pofantazjować, jak każdy prawie myśliwy, to stary, nieregularny szóstak. Znad wody dolatują krzyki mew i nawoływania łysek prowadzących młode. Do zmroku jeszcze dobra godzina, ale taki czas oczekiwania pozwala zapomnieć o szarej rzeczywistości. Patrzę na falujące pod podmuchem wiatru liście kukurydzy i rzepak.
Co to za rzepak? Bez zapachu, bez pszczół. To nowa zmodyfikowana odmiana nie dająca miodu. Delikatny szelest liści kukurydzy działa uspokajająco, przymykam oczy, opieram się wygodnie o ściankę i jak w zapomnianym programie „W starym kinie” w myślach przesuwają się klatki filmu sprzed lat.
Pola.
Sześćdziesiąt lat temu, w tym samym miejscu na zwalonym dębie siedzi ojciec z synem.
Z wywieszonym językiem leży łaciaty wyżeł- Dunaj. Ojciec ubrany w spodnie do kolan- pumpy, gołe łydki pogryzione przez komary i poparzone pokrzywami. Na stopach wysłużone trzewiki. Góra to zwykła marynarka, ale w klapie wpięty owalny znaczek PZŁ. Pilśniowy, przepocony kapelusz dopełnia reszty. Strzelba- też jak ubranie- wysłużona, przedwojenna szesnastka. Trudno określić markę.
Otwieram oczy i patrzę na moje ubranie, buty, broń. Nie z „górnej półki”, ale markowe. A to, co dziś oferują sklepy- to zawrót głowy.
Naszło mnie na porównania. Umiejętności i kunszt łowiecki. Nie, żebym młodym ubliżał lub podważał ich umiejętności. Tamto pokolenie to mistrzowie zasiadki, podchodu, tropienia, znawcy zwyczajów zwierzyny. Z kiepską bronią zwierzynę należało „ wypracować”, przechytrzyć. Dziś lunety, zegary na nęciska, lornetki, różna broń na różnego zwierza ułatwiają polowanie. Często polowania sprowadzają się do niezdrowej rywalizacji na ilość i odległość. Tylko gdzie tu przygoda i romantyzm?
Klatki filmu przesuwają się dalej. Małe poletka z różnorodnością upraw.
Obok ziemniaków owies. Dalej pszenica, buraki, a za nimi pas koniczyny, nad którą słychać brzęczenie trzmieli i widać setki kolorowych motyli. Wyniosłe żyto pod każdym podmuchem faluje jak morze. Wolno przesuwa się po polach cień chmury zasłaniającej słońce.
W górze nad każdym łanem śpiewa skowronek i zastępy jaskółek śmigających raz wyżej,
raz niżej. Polną drogą pasterz prowadzi krowy przypięte przemyślnie do jednego łańcucha. Na organkach wygrywa wesołą melodię. Co chwilę schyla się po pachnącą pieczarkę.
Pola to cała paleta barw i różnorodność zapachów, które przyprawiają o zawrót głowy. Cała ta różnorodność pomaga przetrwać zającom, kuropatwom, bażantom. Jest karma i jest schronienie. Nie ma lisa, jenota, norki. Wrony i sroki wyeliminowane przez myśliwych.
Do podkępia wolno jedzie wóz ciągnięty przez parę karych koni. To rolnik, a zarazem rybak wiezie ziarno do karmienia ryb. Przed wozem, bez niepokoju zrywają się czajki. Ze świstem zataczają kręgi nad wozem. Nad głowami spoconych koni wiszą słupy wirujących komarów. Ojciec delikatnie dotyka syna i ruchem głowy wskazuje na buraki. Na ich skraju stoi sarna
i skubie co delikatniejsze części liści. Od niedawna zaczęła się pokazywać na tym terenie. Wszyscy darzą ja sympatią i podziwiają urodę. Z letargu budzi mnie ryk
quada. To syn jednego z młodych rolników pędzi nad staw. Za nim nadjeżdża traktor ciągnący dużą przyczepę pełną karmy dla ryb. Świat zmienia się z postępem. Nie słychać terkotu konnej kosiarki, klepania i ostrzenia kosy. Jesienią nie snują się dymy na kartofliskach. Nawet zapach ziemi inny wiosną, a inny jesienią, już nie ten.
Nie czuć świeżo skoszonej trawy i suszonego siana. Razem z krowami znikają jaskółki. Dziś olbrzymie łany jednolitych upraw, nowoczesny, głośny, wydajny sprzęt rolniczy, inne sposoby uprawy i ochrony roślin. Wydaje mi się, że brak w tym wszystkim duszy, serca i miłości do roli.
Instynktownie wyczuwam jakiś ruch między kukurydzą, a drzewami podkępia.
Po chwili słychać ciche piski. Powoli wychodzi sarna z dwoma koźlętami. Co za widok!
Na rogacza jeszcze czas.
Cicho zmieniam pozycję na ławeczce i patrzę przez gałęzie w kierunku stawów. Słońce coraz niżej. Złote, fioletowe i srebrne refleksy odbite od wody nie pozwalają swobodnie patrzeć, męczą wzrok. Osłaniam je ręką i widzę jak rybak wyładowuje karmę do łódki. Nad głową rozdzwonił się drozd. Na chwilę przymykam oczy.
Stawy.
Ta sama para - ojciec z synem. Oczekiwanie na przelot. Niespieszny spacer groblami, na których rosną brzozy, olchy, dęby. Jeszcze widno - syn szuka dorodnych kozaków  
i prawdziwków. Stawy zarośnięte szuwarami, trzciną. To doskonałe miejsce na lęgi i kryjówki dla kaczek. O łyskach nie ma co mówić, bo na każdym stawie dwa, trzy gniazda. Wiosną na groblach ażurowe, białe talerze kwitnącego dzikiego bzu kontrastują z wyniosłymi żółtymi kwiatami kosaćców, które zastępują złote kępy kaczeńców. Latem podczas wykaszania grobli odurza zapach tataraku. Charakterystyczny głos trzciniaka zmuszał do szukania wzrokiem tego małego ostrożnego ptaszka. Był zimorodek, był mysikrólik.
Na większych stawach stały drewniane czółna do rozwożenia karmy, na mniejszych worki z karmą roznosiło się na plecach, brodząc po pas w wodzie. Stada kaczek przylatujących wieczorami doskonale znały miejsca karmienia i dobry myśliwy z niezłym psem wracał z przelotu z pełnymi trokami. I jeszcze piękne wiosenne polowania na kaczory, które zupełnie nie przeszkadzały w lęgach. Dziś idąc na przelot myśliwy obowiązkowo zaopatruje się w chemiczne lub elektroniczne odstraszacze od komarów. Później szuka miejsca, gdzie na grobli pozostał jeszcze jakiś krzaczek, za którym można się schować. Brak trzciny, szuwarów i kaczek też. Za to jest zezwolenie na straszenie kormoranów dziesiątkujących ryby. Zamiast piżmaka- wydra i norka panoszą się na stawach, a w górze dostojne siwe i białe czaple czekają w kolejce po karpie.
Zza Białki dolatuje dźwięk kościelnych dzwonów. Słońce skryło się za groblami. Zapadła przedwieczorna cisza, w której słychać jeża szukającego żeru w suchych liściach. W rzepaku pokazuje się głowa rogacza. Cicho sięgam po lornetkę. Nieregularny szóstak. Stary. Rozmarzony urokiem wieczoru i wspomnieniami obserwuję rogacza. W taki wieczór nie wypada strzelać. Delikatnie uderzam lornetką o ściankę ambony i zwierz chowa się
w kukurydzy. Jestem pełen wrażeń oraz myśli, jak ocalić od zapomnienia obrazki z młodości zapamiętane w małej ojczyźnie - Bestwinie.
Rogacza strzeliłem tydzień później. Tym razem mój wnuk Mikołaj, który godzinami potrafi stać bez ruchu oparty o ścianę ambony, pierwszy go zauważył podczas żerowania. Głową i oczami wskazuje mi kierunek, skąd co chwilę widać unoszącą się głowę ze znanymi mi już parostkami. Huk strzału odbił się echem od drzew podkępia, pobudził kosy i drozdy, które niezadowolone zajęły nowe miejsca na gałęziach. Mikołaj zrobił małe zastrzeżenie
- Dziadku, po wycenie te parostki będą w moim pokoju, dobrze?
- Zgoda.

Do góry